literature

[APH] PrusPol, zima

Deviation Actions

Kredens's avatar
By
Published:
3.4K Views

Literature Text

Oto historia pewnej jesieni, jesieni, która doskoczyła do ludzi nagle, niespodziewanie, znienacka, kradnąc letnie ciepło i wiosenną zieleń. Jesieni, która zabarwiła nudne liście energiczną czerwienią i soczystym brązem. Jesieni, która powitała Polskę radośniej niż zwykle, przynosząc intensywne barwy, która skryła w kasztanach sens całego świata, która ostatecznie wygoniła Feliksa z ciepłych kątów małej, ciasnej kamienicy.

Właśnie ta jesień kazała Feliksowi wydobyć z czeluści piwnicy starą, przedwojenną kapotę, która wciąż pachniała Warszawą z 1930 roku, która wciąż pamiętała nocne seanse filmowe i późne spektakle teatralne. Ta sama jesień, zgarnęła pewnego leniwego popołudnia drewnianą laskę, pociągnęła za sobą Feliksa upchniętego w ciężki surdut i podprowadziła go do samotnej ławki.

Ta jedyna jesień była dość uparta, żeby – gubiąc liść po liściu – przysiąść tuż obok Łukasiewicza, żeby – zagarniając żołędzie w swoją ziemistą suknię – wysłuchać jego wspomnień.

A zaczęło się to w Warszawie, gdy jeszcze…

 

…gdy jeszcze Polacy przeżywali szok niepodległości, gdy zachłyśnięci wolnością nie potrafili myśleć, nie potrafili kalkulować. Niszczyli rosyjskie naleciałości, pozbywali się niemieckich korzeni, chcieli natychmiast przywrócić polskość. Dla nich biały orzeł wznosił się ponad państwo dawnych Polan, dla nich nie liczyły się te sto dwadzieścia trzy lata, gdy Rzeczpospolitej Polskiej nie było na mapach Europy. Nie miało znaczenia, na ile części rozdarto państwo, jak przez wieki szarpano jego granice. Była wolność, wolność i jeszcze raz wolność!

Pamiętał, doskonale pamiętał jak skakał po ulicy, jak wariował, jak szalał. Biegał, krzyczał, wrzeszczał dziko. Co z tego, że był w mundurze, co z tego, że nie powinien się tak ekscytować, co z tego, że łzy wzbierały się w oczach, że radość biła z jego sylwetki? To była wolność, wolność jego i Polaków. Miał wciąż wracać do tego dnia, po trzydziestu, czterdziestu, pięćdziesięciu latach.

 Szeregowy Łukasiewicz, chociaż udawaj, że z godnością nosisz żołnierski mundur – reprymenda przełożonego nie zabrzmiała surowo. Nie dla niego.

 Oczywiście, kapralu. – Feliks wyprostował się nagle, ale zielone oczy skrzyły się przekornie. Miał pomysł, głupi, dziecinny, ale trzeba wszystko zrzucić na karb wolności. – Mam pytanie, kapralu. Czy jeśli rozbiorę się do rosołu, będę mógł zapomnieć o godności munduru?

Później żałował, długo żałował, że nikt inny nie widział zszokowanej twarzy kaprala. Nie słyszał, co odpowiedział jego przełożony, a może – co bardziej prawdopodobne, jak sam twierdził – nie chciał słyszeć. Pędził przed siebie, podskakiwał wysoko, szalał. Pas z bronią miał rozpięty, absolutnie nieodpowiedzialnie i niedbale, włosy brudne, zdrowo poczochrane, a gębę obitą prawie ze wszystkich stron. Mimo to budził sympatię, podobnie jak wieści, które niósł, aż nie zabrakło mu tchu.

 Wolność, wolność, wolność panowie! – Krzyczał, zaczepiając każdego, przepychając się przez tłum. Był jak nieuchwytny posłaniec, prędki, szybki, wszędobylski. Jego znajomi z brygady nie mogli go dogonić, dowódca przymykał oko na dziecinny zachwyt, a Feliks pamiętał, dokładnie pamiętał swój dziwaczny, pokraczny bieg przez stolicę. Wiedział, że każdy człowiek patrzył na niego inaczej. Niektórzy widzieli słońce. Niektórzy widzieli dym.

Wolność dla warszawiaków, śpiewał, gdy mijał Marszałkowską. Wolność dla krakusów, szeptał, gdy skręcił w Chmielną. Wolność dla wszystkich Polaków, małych i dużych, młodych i starych, krzyczał głośno, chrapliwie. Echo niosło jego zniekształcony głos, odbijało od starych kamienic, które spoglądały na niego uważnie zza okiennic.

 Wolność dla tych, którzy polegli – zawołał ktoś, gdzieś z boku, z zaułka, z mocnym, berlińskim akcentem. Feliks raptownie przystanął, zawrócił. Łypnął ciekawie na nieznajomego, ale zaraz wszystko zrozumiał. Wystarczyło spojrzeć w jego oczy – dziwnie przekrwione, całe bordowe – by wiedzieć, że nie była to tylko bezmyślna deklaracja. Tak nie patrzył cywil, który uniknął pożogi ognia, a wojak, którego nie ominęła bitwa.

 Dla nich pamięć – uzupełnił Feliks, bacznie spoglądając na niemiecki mundur nieznajomego. Za jego wzrokiem podążyły czerwone tęczówki. Śmiech obcego był zimny, krótki, urwany w połowie. Ale spojrzenie miało w sobie szczyptę ciepła.

 A dla nas pokój, prawda? – Wtedy jeszcze Feliks nie wiedział, kompletnie nie wiedział, że gdy przytaknie, gdy wyciągnie rękę do Niemca, gdy razem z nim wystrzeli małą, honorową salwę za zmarłych kolegów, wszystko się zmieni. Połączy ich coś więcej niż pamięć o poległych, chwila wolności czy żołnierski mundur.

 

Jesień zaganiała suche liście, rozdmuchiwała je na wszystkie strony, a za nią powoli dreptał Feliks, z laską, w kapocie, z dziwną nostalgią w duszy. Jesień pozwalała mu chwilę spacerować bez słowa, dawała okazję, by nacieszył oczy, by Chmielna urzekła go tak samo, jak kiedyś. Ale stara ulica, powojenna, zniszczona, brzydka, przecięta na pół przez symbol przyjaźni polsko-radzieckiej, tylko marszczyła Polakowi brwi, przywoływała niepokój w zielonych ślepiach. Zatrzymał się nagle, patrząc z zawodem na nowe, płaskie budynki, bez duszy, bez serca, bez finezyjnych ozdób. Nie miały w sobie nic z ich poprzedniczek, kamienic zachwycających, jaskrawych, barwnych, tak wielorakich, tak różnych, tak pięknych. Nie widział, już nigdy więcej nie widział…

 

…nie wiedział tak pięknych kamienic. Myślał, że to tylko pogłoski, że to żarty kolegów z warszawskiej brygady, że to przechwałki, przesada, duma niewspółmierna prawdzie. Okazało się, że to wcale nie były kłamstwa, a szeptem przekazywane wspomnienia – o uliczkach wąskich, otoczonych wianuszkiem urzekających kamienic, które patrzyły na przechodniów ozdobnymi okiennicami – oddawały wszystko aż nazbyt dokładnie. Feliks marzył o tym, by spamiętać każdy szczegół, starał się zobaczyć jak najwięcej. Chmielna ciągnęła się w nieskończoność, a wraz z nią zmyślne, barwne budynki. Starsze, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.

 Zawadzasz – szorstki, znajomy głos wyrwał go z zachwytu. Spojrzał bystro na przechodnia i naraz obaj pojaśnieli zrozumieniem.

 Gilbert, Gilbert. Biełycośtam. – Łukasiewicz nie potrzebował zastygłej w powietrzu dłoni, przy powitać znajomego-nieznajomego. Po prostu poklepał go po ramieniu, uśmiechnął wesoło i nawet nie dał Niemcowi skorygować nazwiska. – Nie sadziłem, że tutaj cię spotkam. W ogólnie nie sadziłem, że jeszcze kiedykolwiek cię zobaczę.

Wąskie usta rozciągnął uprzejmy uśmiech, a w czerwonych oczach błysła ciekawość. Gilbert klepnął Feliksa w plecy, za mocno i zbyt ostentacyjnie, by odebrać ten gest jako przyjacielski przytyk.

 Nie jesteś osamotniony. W życiu bym nie pomyślał, że zostaniesz w mieście. Wyrokowałem, że raczej pójdziesz w świat nieść ludziom dobrą nowinę. Wolność, wolność, wolność, przynajmniej tak monotematycznie brzmiałeś ostatnim razem.

Gilbert miał żołnierski chód, równy, szybki, sprężysty. Feliks odruchowo się z nim zrównał, zerkając to na rozmówcę, to na kamieniczki.

 Długo nie postoją – zauważył beznamiętnie Niemiec, niedyskretnie oglądając się za mijaną kobietą.

 Przeżyją nas, na pewno. Napoleona widziały. – Nie wiedział czy to prawda, czy warszawska brygada nieco przesadziła z historycznymi adnotacjami, ale miał nadzieję, że Gilbert nie był miłośnikiem dziejów Polski. Nie wyglądał na kogoś, kto przysiadłby na dłużej do grubego tomiszcza, które nie przypominało encyklopedii militarnej. – Właściwie, czym ty się zajmujesz? I gdzie mieszkasz? Gdzieś w Warszawie?

Niemiec rzucił na niego okiem.

 Rozumiem, że to zwyczaj – podjął Gilbert, zupełnie ignorując postawione pytania. Zdezorientowane spojrzenie Polaka zbył wąskim uśmiechem. – Zagadywać obcych, jakby byli ci bliżsi niż rodzeni bracia.

 Moi bracia nie żyją – mruknął Feliks, nie patrząc na Niemca. Wojna była jak wygłodniała bestia, pożerała masy ludzi i dobrych, kochanych, troskliwych, i złych, plugawych, obrzydliwych. A Łukasiewicz za szybko przywiązywał się ludzi, szczególnie do tych dziwacznych, pokrętnych i niewłaściwych. Polak i Niemiec, przecież takich nie połączy żaden pokój! Jak mógł o tym zapomnieć?

Chwilę szli w milczeniu, które wystukiwały ciężkie podeszwy butów. Zbliżali się do końca Chmielnej, zaraz czekało ich skrzyżowanie i Feliks postanowił, że tam już się rozejdą, obaj w swoje strony.

 Nie wiem jak to jest stracić brata, bo mój żyje i całkiem nieźle mu się powodzi. – Trudno powiedzieć, kto był bardziej zaskoczony tym niespodziewanym wyznaniem, Feliks, który pogodził się ze współczującą ciszą, czy Gilbert, który zwykle nie mówił innym o swojej rodzinie. – Ale wiem, jak to jest, gdy martwisz się o najbliższą ci osobę i nie masz pewności, czy przeżyje kolejny dzień.

Popatrzyli na siebie uważniej. Była między nimi słaba nić porozumienia, coś, co mogliby kontynuować, gdyby tylko wykazali chęci. Łukasiewicz czuł, że właśnie przyszedł ten moment, w którym ostatecznie zadecyduje, czy odejść, czy wyciągnąć przyjacielską dłoń. Od skrzyżowania dzieliło ich tylko kilka kroków.

 Mam wolną niedzielę, jeśli wciąż chciałbyś zadawać te swoje głupie pytania.

 

Jesień na próżno dmuchała w jasne włosy Polaka, lekko szczypała jego policzki chłodnym wiatrem. Feliks stał na środku chodnika, laska w jego dłoni drżała, a usta powtarzały nieme pytania. Cały grad pytań, o wszystko i o nic, o ulubiony kolor, o zajęcie, o numer brygady, o brata, o rodzinę, o dom, o Warszawę. Nie powinien tak dobrze pamiętać, jak Niemiec się śmiał, jak odchylał się na krześle, jak dłonią przeciągał po fraku, jak patrzył przydługo, czekając na kolejne słowa blondyna. Ale potrafiłby odtworzyć każdy detal: zimną herbatę w filiżance, bo zagadali się na dobre, suche ciasto, którym zagryzał nieprzyjemne wspomnienia, zegarek na srebrnym łańcuszku, na który Gilbert patrzył z niedowierzaniem i rozbawieniem, bo zasiedzieli się, potwornie się zasiedzieli. Tamta niedziela była przyjemna i sympatyczna, a kolejne, które przyszły za nią, mijały w podobnej atmosferze. Niemiec był metodą, metodą na koszmary, metodą na wolny czas, metodą na chwile, gdy nikt inny nie umiał Feliksa rozbawić.

Ta ich przyjaźń była pokrętna, miejscami niezrozumiała i pełna niejasności. Ale Łukasiewicz stwierdzał, że nie zamieniłby jej na nic innego. Niektórzy szukali złota, po całym świecie, a on znalazł coś lepszego.

I jesień mogła nań chuchać i dmuchać, mogła próbować zdobyć jego uwagę, ale nie miała szans z wspomnieniami. Wiedziała o tym, musiała o tym wiedzieć, bo uśmiechała się tajemniczo, chwytała jego rękę i przeprowadzała go przez skrzyżowanie, dokładnie tak, jak szedł z Gilbertem. Dokładnie tak jak wtedy, gdy nagle…

 

…nagle tramwaj ruszył, skoczył do przodu, a Feliks poleciał do tyłu, z gazetą przyciśniętą do piersi, z przekleństwem zastygłym na ustach. Wylądował na innym mężczyźnie, przepraszając półgłosem za kłopot i własną niefrasobliwość. Skrzywił się, gdy obcy chwycił go mocno, podciągnął wyżej, jednym, zdecydowanym ruchem. Łukasiewicz zachował resztki godności, wrócił wzrokiem do gazety, starając się siłą woli rozluźnić mocny uścisk na ramieniu. Obcy wyraźnie za bardzo przyzwyczaił się do jego kończyny.

 Proszę wybaczyć, ale…  zaczął Feliks, nie podnosząc wzroku znad dziennika, gdy poczuł ciepły oddech przy policzku, za blisko, stanowczo za blisko, nawet jak na tramwaj.

– Już ci chyba kiedyś mówiłem, że zawadzasz. – Gilbert złowił zaskoczone spojrzenie zielonych oczu i, kurtuazyjnie, stuknął palcem w rondo kapelusza. – Uważaj na kim lądujesz.

 Widać Bóg chciał, żebyś mnie złapał. – Polak złożył gazetę w dłoni, profilaktycznie rozglądając się wokół. Z bliska oczy Niemca prawie traciły barwę. Matowiały. – Ale nie przewidywał, że będziesz tak koszmarnie niewychowany i nie odstąpisz, chociaż na krok.

 Wiesz, dobrze wychowany człowiek zachowuje podobne uwagi dla siebie. W końcu uratowałem ci życie. Jak nic złamałbyś sobie kark. Okażże wdzięczność, Polaku.

 Dobrze wychowany człowiek nie szepcze innym do ucha w miejscu publicznym – warknął Łukasiewicz, ale sam nie ustąpił. Nie ruszył się nawet o krok. Mógłby oprzeć głowę o ramię Gilberta, gdyby tylko zechciał. – Czy w Berlinie nie uczą jak zachowywać się w gronie ludzi?

 Uczą. Ale uprzedzają, że Warszawy to nie dotyczy. – Niemiec przechylił się lekko, Polak razem z nim. Obaj patrzyli bez słowa na wysiadającą kobietę. – Nieładnie się tak wpatrywać. Jak wygłodniały pies w kawał szynki. – Kolejny szept Gilberta, a wraz z nim niezrozumiały dreszcz, coś, czego nie szło wyjaśnić w kilku prostych słowach.

 Sam nie jesteś lepszy! – Syknął Feliks i naprawdę nie wiedział, co się z nim działo, gdy Gilbert uśmiechnął się wąsko, gdy przysunął się jeszcze bliżej, gdy zagadywał go dalej, swobodnie i beztrosko, jakby byli w kawiarni, a nie w pełnym tramwaju. Było weselej, cieplej i z jakiś powodów ani jeden, ani drugi, nie oglądali się na żadną damę.

 

Jesień powiodła go dalej, dalej niż pamiętał, dalej niż tak naprawdę chciał pamiętać. Minęli Wojciechowskiego, przewrót, wojnę z braćmi z Rosji, mijali wszystko szybciej i coraz szybciej, aż zatrzymali się przed kościołem, tym ponurym kościołem, w którym…

 

…w którym Polacy ostatni raz żegnali Marszałka. Feliks stał z tyłu, daleko za rodziną, za przyjaciółmi, ale w pobliżu warszawskiej brygady, w mundurze, w milczeniu, w cieniu długich kolumn. Wszyscy ci ludzie, którzy teraz klękali z szacunkiem przed trumną, walczyli za wolność. Za ojczyznę. Za siebie i innych.

Ale każdy z obecnych miał świadomość – jakiś wątły płomień, którego nie dostrzega się z daleka – że oto umarł człowiek, który zapewnił Polsce stabilizację. Dzięki któremu mundur znów zyskiwał respekt, dzięki któremu Niemcy mogli zostać sojusznikami – bo bohater znad Wisły pilnował, strzegł, wojował. Wygrywał dla Polaków.

A teraz go zabrakło, żegnali go wszyscy, może nawet sama Polska uchyliła czoła, dokładnie jak Feliks, gdy mijała go ciemna trumna. Łukasiewicz nie wiedział, co czuć. Strach przed przyszłością - przed wiadomością, że powinien się stawić w wojsku; że niedługo mieszkańcy Warszawy zaczną się obawiać o własną stolicę, że wkrótce dyplomatyczne ugody i traktaty sojusznicze zostaną wystawione na próbę. Tym razem smok, którego przyjdzie zgładzić, może zadać zbyt wiele ciosów.

 To tylko człowiek – powiedział cicho Gilbert, ale nawet on zgiął kolano, nawet on żegnał Marszałka z szacunkiem, na który zasłużył.

 To bohater, bohater narodowy – szeptał smutno Feliks, i starał się nie pamiętać o przemarszu polskiego wojska, o Wojciechowskim, który oddał władze, o pierwszych latach niepewności i niepokoju.

 Nic nie zrobił. Wygrał jedną bitwę.

 Wygrał jedną, ale najważniejszą bitwę.

Gilbert patrzył na Feliksa bez zrozumienia, ale to nic, nic. Niemiec nie zrozumie, jak ważna była obrona Warszawy. Gdyby jego Berlin był zagrożony – wtedy by pojął, od razu, bez słów.

 To bohater – powtórzył jeszcze raz Łukasiewicz, może nieco za głośno. Poczuł na ramieniu dłoń Gilberta, ale wiedział, że to tylko zwykły gest, bez zbędnych uczuć.

 To tylko człowiek – szepnął Gilbert, może na przekór, może dla własnej satysfakcji. Polak zerknął na niego kątem oka, gotów bronić honoru Marszałka, nawet jeśli będzie to oznaczać otwartą bójkę w kościele. Jednak Niemiec nie patrzył na Feliksa, nie patrzył na trumnę, nawet ołtarz go nie interesował. Wpatrywał się w ciemnowłosego delegata, bodajby tego całego Hitlera, z dziwnym zamyśleniem. - …tylko człowiek.

 

Najlepiej widać działalność jesieni na cmentarzu. Marmurowym, zapomnianym, wiecznie milczącym cmentarzu, gdzie obok żołnierzy leżą cywile, gdzie harcerze trzymają straż, gdzie liście okrywają niemal każdą mogiłę. Feliks starał się zgubić w krętych uliczkach, szukał niewłaściwej ścieżki, chciał zabłądzić. Schował dłoń do starej kapoty, przebierał palcami, oceniał, czy zdołałaby uciec. Ale dawno go tu nie było, tak dawno, tak dawno. Nie odwiedzał swoich kolegów z brygady, nie zaglądał do generała, nie oddał zasłużonym minuty ciszy.

Czuł pod palcami teksturowe opakowanie, zmarszczył brwi, na moment przystając. Jesień kradła drzewom ostatnie liście, ale co rusz zerkała na niego z wyczekiwaniem, dokładnie jak Gilbert, gdy przyszedł do niego ostatni raz. Pomarszczona dłoń chwyciła stare pudełko, wolno wysunęła je z kieszeni. I nagle, na widok znajomej, wyblakłej paczki rosyjskich papierosów wrócił zapach dymu, dymu który…

 

…który wgryzał się Feliksowi w nos. Tamtej nocy, ostatniej bezdusznej nocy sierpnia 1939 roku, miał wielką ochotę powiedzieć Gilbertowi, co myśli o odwiedzinach przed świtem. Rozumiał, że każdy czasem miewał dni, gdy wypadało się jedynie spić i czekać, aż śmierć w końcu ulituje się nad nieszczęśnikiem. Ale kompletnie nie rozumiał, dlaczego Niemiec zwykle przychodził właśnie do niego.

 Co ty tutaj robisz o tej porze, tak właściwie? – spytał syczącym szeptem Feliks, patrząc z niedowierzaniem na nieproszonego gościa.

 Wypalam papierosa.

 Widzę. Ale dlaczego akurat w moim salonie o drugiej w nocy? – Polak kolejny raz przypomniał sobie o pistolecie w szafce. Ostatecznie Gilbert wyglądał, jakby wybierał się na wojnę. I przychodził tylko po błogosławieństwo.

 Bo to najlepszy papieros, którego zamierzam wypalić w swoją najlepszą noc. – Niemiec był zbyt pewny siebie. A, nie, przecież on zawsze się tak zachowywał. Łukasiewicz odczuwał wybitną potrzebę poduszki, ciepłej pościeli i ciszy. A Gilbert nie mógł mu zapewnić ani jednej pozycji z powyższej listy.

 …co ty gadasz? Ileś wypił?

 Jutro Trzecia Rzesza ostrzela Westerplatte, Feliks. Będę pił, jak Hitler ruszy na Moskwę. A ja razem z nim. – Polak zmrużył powieki. Łatwo byłoby zarzucić mu fałsz. Ale Niemiec nie kłamał, zaciągał się swoim papierosem, delektował dymem i czekał na jego reakcję.

 Brednie. Kłamstwa – szepnął Łukasiewicz, ale Gilbert tylko na niego patrzył. Jak żołnierz na żołnierza, w skupieniu, cierpliwie, wyczekująco. – Muszę… muszę to zgłosić. Generałowi. Brygadziście.

 Nie jesteś na służbie, nie puścisz pary z ust. Zresztą – Niemiec machnął ręką, odrzucając papierosa za siebie. – nie zdążycie zmobilizować wszystkich wojsk. Nie obronicie się.

Feliks wolno pokręcił głową. Zawsze był sposób, to Polska, Rzeczpospolita Polska, i nawet bez Marszałka sobie poradzą, dadzą radę. Wywalczą swoją wolność, udowodnią suwerenność, siłę. Będzie kolejny cud i nie ma znaczenia, co mówi Gilbert. On go nie zostawi, nie odejdzie ze… ze zwykłym człowiekiem.

 Nie chcę, żeby to się tak skończyło. Ale dostałem rozkaz, mam stawić się jutro i nie splamię honoru rodziny. – Niemiec spojrzał na Polaka uważnie, oczekując poparcia, zrozumienia, akceptacji. Ale to nie Feliksa wiązała junkierska tradycja służby wojskowej. Polacy walczyli dla idei, dla państwa, dla wolności, przecież byli patriotami. Niemcy wykonywali rozkazy, byli urodzonymi żołnierzami. – Mówiłem, że ta noc ma być najlepsza. Nie tylko przez wzgląd na papierosa.

 Co może być lepszego od zapchlonego, rosyjskiego papierosa? – Feliks był gotów walczyć. Za ojczyznę, w swoim własnym, ciasnym salonie.

 Przestań zawadzać. – Jeden skok. Jeden ruch. Jeden mocny uścisk Gilberta wystarczył, by zaskoczyć blondyna. A jego oddech, za blisko, stanowczo za blisko, zbyt dezorientował. Podobnie jak dłonie, które zachowywały się dziwnie, które za dobrze odnalazły się na ciele Polaka, które wygoniły chłód i przyniosły ciepło. Najgorsze były jednak usta, które nie mówiły, nie szeptały. Były gorące, suche, ciekawe.

Potem był tylko pośpiech, gorąc, który drażnił skórę i... i...

Feliks musiał przyznać, że to naprawdę była najlepsza noc.

 

Jesień przyoblekła suknię ze śniegu, zmieniła się w zimę. Czekała na Feliksa, cierpliwie, spokojnie, marmur przyozdabiając białym puchem. Polak, podpierając się na lasce, z trudem stanął przed zbyt znajomym grobem. Pomachał paczką papierosów, ostrożnie wyjmując jednego, jeszcze wolniej go zapalając. Skrzywił się nieco, ale przykładając tytoń do ust zaciągnął się głęboko. Smak był… fatalny. Obrzydliwy i paskudny, dokładnie taki, jaki Gilbert zostawił na jego podniebieniu. Jedyny i niepowtarzalny.

- Masz swojego najlepszego papierosa – mruknął Feliks, ustawiając zwitek tytoniu na tekturowym pudełeczku. – Paskudny smak, mówiłem ci? Pewnie tak.

Odłożył laskę na bok, zerkając na zimę. Wyciągnęła ramiona, a jego owiał chłodny wiatr. Przyniósł ze sobą cichy śmiech, szept, który ogrzewał jego ciało i lekki, niemal niewyczuwalny dotyk, jak dłoń na ramieniu. Feliks uśmiechnął się, ospale podchodząc bliżej. Miał nadzieję, że niebo było na końcu jego drogi.

Hej. To tak, wypadałoby wyjaśnić kilka spraw. Powyższy tekst powstał w ramach konkursu grupy :iconpruspol-club: i jest całkowitym AU. Fragment utworu "Atlas" z repertuaru Coldplay, który miałam użyć brzmi: Some search for gold. Some dragon to slay. Heaven we hope is just up the road. W publikacji jest nieco zmieniony, minimalnie - zachowałam w pełni jego pierwotne znaczenie, ale nie chciałam go wyszczególniać. Każdy uważni czytelnik z łatwością go odnajdzie. <3
Niektórzy zauważą wstęp na modłę Bruna Schulza. Nie mogłam się powstrzymać.
W ostatnim momencie zrezygnowałam z przewijających się dat w tym jednostrzałowcu. Na początku cyfry gryzły po oczach, a ja obawiałam się błędu nieporadnej amatorki. Dlatego zarysuję sytuację skrótowo: koniec pierwszej wojny światowej, międzywojenna Warszawa, początek drugiej wojny światowej. Wojna bolszewicka, przewrót majowy i śmierć. Marszałka zostały wspomniane w tekście. Celna uwaga rzucona w komentarzu: Hitler nie był obecny na mszy żałobnej naszego Naczelnika - wystarał się mszę w Berlinie. W tym momencie korzystam z kreatywności pisarskiej, która pozwala nieco przeinaczyć fakty. c:
Ostatni akapit jednostrzałowca datowałabym najpóźniej na 1995 rok. Prusy umiera w 1945, podczas zamieszek w Berlinie.
Hetalia nie należy do mnie.
© 2014 - 2024 Kredens
Comments38
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Kikihoro's avatar
To było po prostu cudowne. Przede wszystkim to mój ulubiony paring z Hetalii, ale to na razie zostawmy xD
Wspaniale to opisałaś. Po prostu uwielbiam Twoje opowiadania, choć dopiero wczoraj je odnalazłam xD
Mam nadzieję, że jeszcze napiszesz coś z PrusPola xD
Weny życzę :D
PS. właśnie zyskałaś nową wierną czytelniczkę ;)
Pozdrawiam ^^